Rodziewiczówna Maria - Byli i będą(1), 1, NOWOŚCI ebook
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
M
ARIA
R
ODZIEWICZOWNA
B
YLI I BĘDĄ
W
YDANIE PIERWSZE
:
W
ARSZAWA
1908
G
EBETHNER I
W
OLFF
W
YDANIE
V:
P
OZNAŃ
[1928]
W
YDAWNICTWO
P
OLSKIE
(„P
ISMA
”
T
.
21)
I.
Wielkie bory, co pokrywały prawie całą okolicę, przerŜnięte były szerokim szlakiem
pocztowego gościńca. Na drodze i w borze była wielka cisza. ŚcieŜką przydroŜną, pod
cieniem starych sosen, szła szara postać Ŝebraczki. Chustą okryta, sakwami obwieszona,
kijem się podpierając, szła szybko, cicho, ledwie, zda się, bosymi stopami tykając ziemi. Spod
chusty wyglądała twarz brunatna od skwaru, sucha, ostra, z czarnymi, bystro patrzącymi
oczami. Krok miała tak chyŜy, Ŝe mogła sprostać końskiemu truchtowi, a ruchy Ŝywe i młode.
Nie ustawała, dopóki bór ją otaczał, ale oto sosny poczęły się mieszać z świerkami, droga
pochylać się lekko, łagodnie, drzewa jakby się rozstępować i oto gościniec wpłynął na szeroki
szmat pól, łąk obejmujący, jak okiem sięgnąć, Ŝyzną, ludną, zboŜną równinę.
Na granicy borów i pól, jakby warta lasu, stał stary dąb, a po drugiej stronie drogi
kapliczka drewniana, daszek na czterech rzeźbionych słupkach okrywający niezdarną
drewnianą figurę świętego Kazimierza.
Tutaj zatrzymała się Ŝebraczka i jęła się bystro po okolicy rozglądać, jakby rozwaŜając,
dokąd po chleb i nocleg skierować się miała.
Na widnokręgu dwór czerniał duŜy, szeroko rozsiadły, łącząc się z gościńcem dwoma
rzędami topoli; wprost długą linią ciągnęła się wieś, a na lewo, jak bukiety, rozrzuconych
było kilkanaście osad, otaczających drewniany niepozorny kościółek; het, na widnokręgu
znowu bory obejmowały kraj w ciemną ramę i ku nim chyliło się słońce, znacząc odwieczerz
*
sierpniowego dnia. Po polach, jak mrówki, uwijali się ludzie.
Szelest rozchylanych gałęzi przerwał ciszę boru. śebraczka dosłyszała i w okamgnieniu
skurczyła się, zmalała, do ziemi, zda się, przypadła — miała pozór stuletniej baby —
obejrzała się.
Z lasu wyszedł na drogę drab w mieszczańskiej kapocie, rosły, barczysty, patrzący spode
łba. Przyjrzał się starej, potem zerknął mimochodem na dąb i spytał:
— Ty co tu robisz, starucha?
— Z daleka idę, po prośbie.
— Nu, to idź, czegóŜ stoisz.
— Tak sobie, przystanęłam, by spocząć. Wy tutejszy?
— Tobie co do tego?
— Chciałam spytać, czy dwór bogaty? Warto wstąpić?
— Ten tam? Kozary? Tam pusto.
— Jak to?
— A tak to. Pana Hrehorowicza rozstrzelali, a pani z dzieckiem kędyś u krewnych. We
dworze stoją jenisiejcy.
— I nic im z tylu dostatków nie zostało?
— Komu? Hrehorowiczom? A cóŜ miało się zostać? MoŜe te Grele, gdzie stara siedzi,
jego matka. A ty ich znasz?
— Byłam kiedyś przed laty w tych stronach, tak sobie przypomniałam. Cały kraj znam.
— To nie warto było w te strony wracać.
— Ot, do kościoła pójdę. Ksiądz opatrzy.
— Ale, opatrzy, spodziewaj się. JuŜ go dawno nie ma. Kościół zamknięty.
— Więc któŜ jest?
— Pustka. Wszędzie, het. W Kozarach, w Krośnie, w miasteczku, po wsiach, po dworach.
Ot, do krośniańskiej szlachty idź. Ci jeszcze siedzą!
Baba stęknęła głucho, na kiju wsparta powiodła oczami wkoło. Zatrzymała je na kapliczce.
— Figura się teŜ zwaliła? — szepnęła.
*
o d w i e c z e r z — czas przed kolacją.
— Co się miała walić. Toćby odnowili! Bawili się goście, krzyŜe wszystkie powalili, nie
widzisz to?
Wskazał na dąb, na leŜące potrzaskane drzewo BoŜej Męki i dodał ze śmiechem:
— U nas teraz porządnie i cicho. W borze nawet dzięcioł nie kuje. Ruszaj, gdzie chcesz,
nic cię złego nie spotka, boś stara i nie—urodziwa.
Baba podreptała naprzód i skręciła na polną droŜynę ku krośnieńskim sadybom; drab
przepadł w gęstwinie. Teraz widok szeroki zginął z oczu Ŝebraczki, widziała tylko poletka
róŜnobarwnej ścierni, owsiane półkopki, zieloną nać kartofli po zagonach. Weszła w
szachownicę pól szlachty krośniańskiej — zmierzała ku obejściom gospodarskim. Po drodze
ludzie pracujący nie podnosili prawie oczu na nią. MęŜczyźni ładowali owies na fury, kobiety
wyrywały len. Strojem się tylko róŜnili od chłopów, zresztą pracowali cięŜko, wyglądali
ubogo. Kobieta zaczepiła wreszcie młodą dziewczynę wiąŜącą len w snopy i tak zajętą i
zamyśloną, Ŝe drgnęła słysząc ludzką mowę.
— Pochwalony. Czy u was przygarnięcie na noc dostanę? Z daleka idę! Ustałam! —
Ŝałośnie przemówiła stara.
— Idźcie śmiało. Ot, pierwsza nasza zagroda. Matka was przyjmie.
— Psów się lękam, juŜ raczej pomogę, to razem pójdziemy. Dziewczyna w milczeniu
przystała. Stara poczęła powrósło rozścielać i gadać.
— To u was po okolicy jak mór przeszedł. Dziewczyna poruszyła brwiami.
— Dwór przepadł, ksiądz przepadł, kościół zamknięty. Jakoście cudem ostali — biadała
dalej stara.
— Małe ludzie my, nieznaczne.
— A u was, u szlachty spokój? Byli pewnie chłopcy w partii
*
, nie wzięli kogo?
— Nie. Wszyscy doma. Ale nie wiadomo co będzie. Ktoś nas zgubić chce. Wy od miasta
idziecie?
— Od miasta.
— Na dębie, co u boru stoi, naprzeciw kapliczki, niceście nie widzieli?
— Nie. Co miało być?
— Wisielec.
— Widziałam, po naszym kraju chodząc, duŜo wisielców.
— Dwóch ktoś powiesił jenisiejców, broń BoŜe trzeci, tośmy przepadli. Za tamtych siekli
gospodarzy.
— Waszych? Dlaczego?
— Bo dąb na naszych gruntach. Teraz co nocy chłopcy wartują tam, Ŝeby dopilnować.
Jakbyśmy złapali, kto to czyni, dostawiliby do naczelnika.
— Tak się to boicie! Oj, widać, Ŝe wam jeszcze Ŝaden palec nie obierał, tak się boicie!
— Dobrze wam mówić, te sakwy mając i nikogo swego i chleba prosząc.
— A to myślicie, Ŝe od urodzenia tak sama byłam i z sakwami na świat przyszłam, na
drodze. Oj, było wszystko, a póki było, był lęk i Ŝal stracić, i troska, by uchować. To tak tylko
do pierwszego kucia, do pierwszego ognia, do pierwszego rozgrzania. Jak Ŝelazo człowiek
jest. Wy się jeszcze wszystkiego boicie, bo wasze dobro i dostatki wszystkiego się boją.
Złodzieja i ognia, i prawa, i siły.
Dziewczyna przestała wiązać snopy; patrzała na starą.
— Napatrzyli my się, napatrzyli. Ot, w Kozarach pan Hrehorowicz nic się nie bał i nie ma
go. A nasz ksiądz teŜ nic się nie bał i ot, ni księdza nie ma, ni kościoła. Jak się nie lękać!
— Jak na was przyjdzie, to się nauczycie.
— Czego się nauczymy?
— Co to jest.
*
p a r t i a — w powstaniu 1863 roku: oddział partyzancki
Wyprostowała się i rzuciła ręką het szeroko wkoło siebie, a potem stanęła z oczami
podniesionymi w niebo, bez dźwięków poruszając ustami. Dziewczyna zrazu zdumiona,
zaciekawiona, zrozumiała wreszcie, Ŝe to obłąkana i obejrzała się, jak by jej się pozbyć lub
uciec.
Na szczęście wóz się ukazał na drodze, powoli się wlokąc.
A stara z szeptu przeszła w wyraźną mowę.
— Bo ziemia jałowieje, gdy Ŝelazem jej nie ruszą, bronami nie poszarpią, potem krwawym
i łzami nie zleją. A cep ziarno wyłuskuje, co pod ziemię kły puszcza i, lodami skute, czeka
wiosny!
Wóz nadjechał. Bokiem siedząc, z nogami między szczeblami drabiny, powoził nim
szlachcic.
— Panie Wincenty, moŜe byście mój len po drodze podwieźli — poprosiła dziewczyna.
— Radem usłuŜyć pannie Marcelce.
— Pan z miasteczka?
— Pańszczyznę odrabiałem teraźniejszą. AŜ do Uhlan pędzili po mąkę i kaszę! Nawet
zapłacili.
Podniósł czapkę i pokazał czerwoną szramę. Potem, nosząc wraz z dziewczyną snopy na
wóz, mówił krotochwilnie
*
.
— Powiedział starszy:
na tiebie, stupaj!
*
Ja czapką przykrył, Ŝeby nie zgubić, i pojechał.
Pan ojciec wasz juŜ wstał?
— LeŜy cały siny. A pan Kalasanty to nie wytrzyma, juŜ i mowę stracił.
— No, nie dziw. Siedemdziesiąt lat to juŜ nie pora w skórę brać. Spotkałem waszego
Wiktora pod miasteczkiem, myślałem, Ŝe pojechał na zapowiedzi dawać.
— Nie do wesela nam teraz! — szepnęła dziewczyna.
— Wszystko swoim porządkiem. Słyszę, na przyszły tydzień z miasteczka goście wyjdą i
spokój wróci. Co to za stara? Niemowa?
śebraczka siedziała na skraju drogi, bez ruchu patrząc w jeden punkt. Dziewczyna
szepnęła parę słów i szlachcic rzekł z politowaniem:
— Chodząc po naszych drogach teraz, to dur łatwo napaść moŜe. No, gotowe, wstąpię do
państwa za jednym zachodem chorego kuma odwiedzić. Hej, matka, jak chcecie wieczerzy i
noclegu, to idźcie za nami.
Ale stara zdawała się nie słyszeć. Tak ją zostawili.
Wieczór zachodził; po polach rozległy się nawoływania do powrotu do osady. Nad
dworkiem zakwitły dymy z kominów, od pastwisk ciągnęło bydło. Jak zwykle, jak co roku,
co wieczór, od setek lat. Tylko nigdzie nie słychać było śpiewu, śmiechu, wesołego
pokrzykiwania młodzieŜy, pastuszej fujarki, kościelnego dzwonka na Anioł Pański. Kraj
umilkł, ludzie oniemieli!
śebraczka podniosła się z zagona na turkot nadjeŜdŜającego wozu. Ten był wysłany
kilimkiem, zaprzęŜony w parę koni i siedział na nim młody chłopak w szarym
samodziałowym surducie i kraciastych spodniach.
Stara zatrzymała go jękliwą prośbą:
— Gospodarzu młody. Podwieźcie mię, zanocujcie. Nogi nie słuchają, głodnam, psów się
boję!
Zawahał się chwilę, wreszcie konia wstrzymał.
— Siadaj. Niewesoły będzie u mnie nocleg. Przysiadła na słomie z przodu, ruszyli.
Przyjrzała mu się nieznacznie. Miał zacięte usta, oczy siwe, twarz suchą, wyraz uporu i
siły w całej głowie i postaci.
— Z daleka idziecie? — zagadnął.
k r o t o c h w i l n i e — Ŝartobliwie.
*
n a t e b e , s t u p a j ! (ros.) — masz i ruszaj!
*
— Oj, aŜ zza Bugu. W Ostrej Bramie byłam; wędruję po proszonym. Pacierze umiem,
pieśni wszelkie, trochę na lekach się znam. Ot Ŝyję.
Spotkali dwóch ludzi naprzeciw idących. Zamienili pozdrowienie.
— Dziad Ŝyje? — spytał chłopak.
— śyje, ale podobno kiepsko z nim. A ty księdza nie zastałeś?
— Pojechał do Grel spowiadać tam kogoś i chować. Czekałem, nie doczekałem się, moŜe
go wzięli. Do Grel straszno jechać. KaŜdego zapisują, kto tam się pokaŜe. A wy na wartę
idziecie do dębu?
— Aha. Nie słyszałeś czego w miasteczku.
— Nie. Śpieszyłem.
Minęli się. Stara się odezwała:
— To dziadek wasz słaby?
— Onegdaj na rynku dziesięciu naszych, samych najwaŜniejszych gospodarzy, karanych
było. Tamci młodsi, wytrzymali. Jego na wozie przywiozłem.
— Stary bardzo?
— Siedemdziesiąt lat sobie rachuje, ale nie poznać było. Wojskowy człowiek. Z
nieboszczykiem Hrehorowiczem, ojcem tego, co dopiero rozstrzelali, to jeszcze w polskim
wojsku słuŜył. Taki, sądzone było, Ŝe z choroby nie umrze.
— A ojciec wasz doma?
— Pomarli z matką na cholerę. My z dziadem tylko na gospodarce. Babkę pochowali w
poście.
Wjechali między osady, co niedaleko siebie, na wzór wsi rozrzucone leŜały, sadkami
przedzielone.
W domach juŜ świeciły ognie, gumna były pełne zboŜa, po sadach owoc dojrzały woniał.
Stanęli wreszcie u jednych wrót i skręcili na podwórze. Chłopak jął Ŝwawo konie
wyprzęgać, stara weszła do chaty, do izby, gdzie się świeciło. W izbie bielonej, wyŜszej i
strojniejszej od chłopskich, leŜał w kącie na łóŜku stary, łysy człowiek. Oczy miał
przymknięte i dyszał. Koło niego na stołkach siedziały dwie kobiety sąsiadki i dziewczyna,
którą Ŝebraczka widziała w polu. Obejrzały się na skrzyp drzwi, dziewczyna coś szepnęła
jednej z kobiet, ta wstała.
— A kto tam? — ozwał się nagle chory.
— Uboga, na nocleg, jeśli łaska.
— Nocuj. Wędrował i ja tak kiedyś. Nakarmijcie, niech spocznie!
Stara usiadła na ławie u progu, zdjęła sakwy. A wtem młody wszedł do izby, przystąpił do
łoŜa, popatrzał. Stary go poznał oczu nie otwierając.
— A co? Znowuś konie zgonił darmo. Nie ma księdza?
— Do Grel pojechał, a tam nie puszczają. Warta stoi. Co miałem robić!
— Nic. Nie twój kłopot. JuŜ ja się przy apelu wiem jak wytłumaczyć, Ŝem przyszedł bez
pomazania.
— Oj, BoŜe mój, dziadku, nie mówcie tak — szepnął Ŝałośnie młody.
— Dureń jesteś! — rzekł stary rozwierając oczy. — śałujesz to mi takiej śmierci.
Nieboszczyk kapitan do końca Ŝałował, Ŝe na polu nie został.
— Bodajby tym ścierwom cholera kiszki pokręciła za moją Ŝałość po was!
— Cicho, cicho! — upomniała jedna z kobiet poglądając na Ŝebraczkę.
— Dureń jesteś! — powtórzył stary. — Chciałeś, bym cię ciągle niańczył. JuŜ ci pora
swoim rozumem Ŝyć. SłuchajŜe teraz i byś wszystko spełnił.
Z wielkim wysiłkiem sięgnął pod poduszkę i wydobył kluczyk.
— Na, masz. To od skrzynki, co w świronku
*
stoi za drzewem. Tam znajdziesz mój
przyodziewek, co go na Zmartwychwstanie trza na sobie mieć. Uchowałem go, cały
*
ś w i r o n e k — na Litwie pomieszczenie do przechowywania ziarna, ubrań i kosztowności.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Tematy
- Indeks
- Romanowski Bolesław - Torpeda w celu, ebook, Romanowski Bolesław
- Rycerz duchow i cieni - LACKEY MERCEDES I ELLEN GUON, ebook txt, Ebooki w TXT
- Rob Flickenger 100 sposobów na sieci bezprzewodowe ebook, INFORMATYKA, E-BOKI informatyczne
- Rozowe tabletki na uspokojenie w kieszeni - JANDA KRYSTYNA, ebook txt, Ebooki w TXT
- Rowni Bogom - ASIMOV ISAAC, ebook txt, Ebooki w TXT
- Rune #1 Smierc na Manhattanie - DEAVER JEFFERY, ebook txt, Ebooki w TXT
- Russell Chun flash-cs3-professional-pl.-techniki-zaawansowane.-klatka-po-klatce ebook, ebooki
- Rysunek artystyczny i ilustracja. Źródło inspirujących technik rysowania Peter Gray EBOOK, Poradniki
- Rod Stephens visual basic 2008. warsztat programisty ebook, ebooki6
- Rozwijamy logiczne myślenie. Niezwykła teczuszka praca zbiorowa ebook, Poradniki
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- pomorskie.pev.pl