Robinson Henry Morton - Kardynał, Różne e- booki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Henry Morton Robinson
KARDYNAŁ
Tłumaczył ADAM SZYMANOWSKI
Instytut Wydawniczy PAX
Warszawa 1994
OD AUTORA
Powieściopisarz może, jeżeli tylko zechce, wyprzeć się wszelkiego
podobieństwa między bohaterami swojej opowieści a rzeczywistymi, żywymi lub
zmarłymi, osobami. Mogę takiego podobieństwa wyprzeć się, jeśli chodzi o
wiele postaci występujących w Kardynale, ale nie mogę twierdzić, że Stephen
Fermoyle jest całkowicie wytworem mojej wyobraźni. Chyba bardziej
odpowiadałoby prawdzie stwierdzenie, że łączy w sobie cechy wszystkich
duchownych, jakich znałem - a szczególnie tych, których święty urząd
naznaczył w tajemniczy sposób moją młodość.
Tym niezatartym śladom, głębszym teraz i świeższym niż niegdyś, zawdzięczam
wszystko, co wiem o życiu kapłanów. Na takim z pozoru kruchym fundamencie,
umocnionym "jednak dzięki gruntownym studiom i sumiennej obserwacji,
postanowiłem zbudować liczącą wiele pomieszczeń świątynię charakteru
Stephena Fermoyle'a. "Z jakiej racji - mógłby zadać mi ktoś pytanie - osoba
świecka zbliża się niby celebrans do ołtarza, wchodzi do konfesjonału, by
odpuszczać grzechy, bierze do ręki pastorał i wdziewa czerwony kapelusz
zarezerwowany dla książąt Kościoła?" Uznając, że dusza kapłana jest
miejscem sekretnym, czuję jednak, że życie kościelne stanowi dla
powieściopisarza prawdziwe wyzwanie, i to na bardzo zaniedbanym polu.
Być może czytelnika zainteresuje fakt, że jestem i zawsze byłem rzymskim
katolikiem. To, czy jestem dobrym katolikiem, jest już z pewnością sprawą
między mną a moim Stwórcą. Nigdy nie zamierzałem zostać księdzem. Jako
pisarza bardzo już dawno temu uderzyła mnie cudowność i groza kapłaństwa.
Starałem się wyrazić te uczucia w Kardynale, opisując uzdolnionego, ale
bardzo po ludzku zwykłego księdza, który wypełnia swoje posłannictwo
pośrednika między Bogiem a człowiekiem.
Niektórzy czytelnicy mogą uznać, że mój bohater jest nieprawdopodobnie
cnotliwy; inni mogą skarżyć się, że w pewnych sytuacjach zapomina na chwilę
o swoim Bożym powołaniu. Nie chcę odpierać z góry takich zarzutów, ale
proszę tylko, by Stephen Fermoyle był sądzony (jak wszyscy ludzie winni być
sądzeni) nie na podstawie pojedynczych wydarzeń, ale na podstawie widocznej
intencji całego jego życia.
Kardynał nie ma być propagandą Kościoła albo wprost przeciwnie. Tym
bardziej nie jest rozprawą teologiczną ani podręcznikiem historii. To
czysto fikcyjna opowieść i należy ją czytać jak historię, którą snuje
obserwator naszego świata, wierzący - wbrew groźnemu i jawnemu złu - że
wiara, nadzieja i współczucie ożywia wszędzie jednakowo ludzi dobrej woli.
Henry Morton Robinson
Woodstock, New York 19 stycznia 1950 r.
E la sua volontate e nostra pace
Dante Boska Komedia, Raj, pieśń III
P. Dlaczego Bóg cię stworzył?
O. Bóg stworzył mnie, abym Go znał, miłował i służył Mu na tym świecie i
był szczęśliwy z Nim na wieki na tamtym.
Katechizm wiary chrześcijańskiej, Lekcja pierwsza
PROLOG
Na pełnym morzu
Podobnie jak wielu florentyńczyków przed nim, kapitan Gaetano Orselli, pan
i władca luksusowego transatlantyku "Vesuvio", większą niż inni
śmiertelnicy miłością otaczał klejnoty. Kiedy był młodszy, nie do końca
potrafił oprzeć się pokusie nadmiernego ozdabiania swojej osoby - a
zwłaszcza dłoni - drogocennymi kamieniami; teraz jednak, w rozkwicie
czterdziestu lat, jego smak nabrał dystynkcji. Kanonem stało się dla
kapitana Orsellego piękno klejnotu samo w sobie. Zadowalał się noszeniem
jednego pierścienia naraz, a wspaniałe wyczucie rytuału pozwalało mu
dobierać najstosowniejszy kamień na każdą okazję.
Tego wieczoru kapitan Orselli szczególnie pieczołowicie dobierał pierścień.
Za parę minut miał wkroczyć na mostek "Vesuvia", by pokazać cuda
nieboskłonu - gwiazdy, planety, konstelacje - małej grupce pasażerów z
pierwszej klasy, którzy przyjdą tam na specjalne zaproszenie. Pochylał się
nad szkatułką z biżuterią, pełen wahań, czy wybrać szmaragdowy kaboszon,
czy też birmański rubin. Kapitan był właścicielem paru tuzinów pierścieni,
a mógłby ich mieć kilkaset, gdyby nie pewna nieuleczalna słabość, która
polegała na tym, że rozdawał je kobietom, a szczególnie kobietom z Północy,
o włosach koloru zboża, obfitym biuście i niebieskich oczach. W końcu
zdecydował się na rubin i wsunął go na wypolerowany paznokieć wskazującego
palca prawej ręki, a następnie zepchnął do końca palca. Rozpylaczem skropił
perfumami brodę w stylu de Reszke, nałożył haftowaną złotem czapkę, trochę
na bakier, ale w sposób precyzyjnie dopasowany do pochylenia komina
"Vesuvia", a następnie sprawdził efekt - z przodu, z tyłu i z profilu - w
trój-skrzydłowym lustrze ukazującym całą sylwetkę. Tam, gdzie inni
zobaczyliby tylko przystojnego dandysa, kapitan Orselli ujrzał
najprawdziwszy wizerunek renesansowego magnifico, uśmiechającego się doń
ironicznie z lustra.
Kapitan wetknął kupione w Anglii cygaro między piękne zęby i wyszedł na
pokład. Wieczór był bezksiężycowy, jasny; świecące ostrym światłem gwiazdy
wyryły na nieboskłonie jaśniejące geometryczne kształty. Orselli spojrzał
na morze, potem na niebo - spojrzenie marynarza, równie dokładnie
określające położenia "Vesuvia" jak sekstans i chronometr. Gwiazda Polarna
i Boo powiedziały mu, że płyną północno-zachodnim kursem atlantyckim
przeznaczonym dla najpotężniejszych parowców i że Przylądek Świętego
Wincentego, najbardziej na południowy zachód wysunięty skrawek Europy,
niknie już gdzieś za statkiem. Dwa i pół dnia po wypłynięciu z Neapolu
"Vesuvio" pokonał Morze Śródziemne, przemknął koło Gibraltaru i, wziąwszy
kurs na Boston, znalazł się oto jakieś pięćdziesiąt mil dalej - na Wielkim
Kręgu Atlantyku. Wiązki świateł, skierowane w dół ze środkowego nadburcia,
oświetlały olbrzymie włoskie flagi wymalowane po obu stronach statku - sam
król informował łodzie podwodne, że "Vesuvio" jest własnością kraju
neutralnego. Prywatnie kapitan Orselli nie obawiał się żadnego zagrożenia
ze strony łodzi podwodnych. W kwietniu 1915 roku Niemcy mocno naciskały na
Włochy, by te przystąpiły do wojny po stronie mocarstw centralnych, a
przeciwko Francji i Anglii, więc dowódcy u-bootów z daleka i z szacunkiem
mijali włoskie jednostki. Nie można było jednak gwarantować takiego samego
szacunku ze strony przypadkowych min krążących w tej części oceanu. Nie
dalej jak wczoraj brytyjska jednostka pomocnicza "Frobisher" wpadła na
minę; dzień wcześniej poszedł na dno francuski niszczyciel. Ponieważ nie
było żadnego zabezpieczenia przed tym najeżonym zapalnikami, niesionym
przez fale niebezpieczeństwem - równie dobrze można było wpaść na coś
takiego przy szybkości ośmiu jak osiemnastu węzłów - niezmienny rozkaz
kapitana Orsellego brzmiał: "Utrzymywać stałą szybkość".
Tak więc "Vesuvio" przeorywał Północny Atlantyk z szybkością dwudziestu
węzłów.
Na mostku, pogrążonym w mroku poza blaskiem padającym od szafki kompasowej,
zebrała się już gromadka pasażerów pierwszej klasy; sam kapitan dobrał ich,
kierując się względami pośrednimi między grzecznością a chęcią sprawienia
sobie przyjemności. Pierwsze miejsce, jeśli chodzi o zainteresowanie
kapitana, zajmowała szwedzkoamerykańska gwiazda operowa, mezzosopran o
piersiach Brunnhildy i jasnozłotych włosach splecionych nisko na karku w
węzeł przywodzący na myśl Psyche. W świecie operowym znana była jako Erna
Thirklind i według okrętowego działu reklamy wracała do rodzinnej Ameryki
po oszałamiającym przyjęciu w Mediolanie, Rzymie i Neapolu. Kapitan Orselli
powątpiewał w oszałamiające sukcesy, ale w charakterze i dokonaniach Erny
Thirklind znalazł inne niezmiernie interesujące aspekty. Pochyliwszy się
teraz nad jej dłonią, powitał ją słowem "Diva" i nie był w najmniejszym
stopniu zbity z tropu jej powściągliwą reakcją. Gaetano Orselli doceniał
cnotę cierpliwości.
Następnie powitał Corneliusa J. Deegana, zajmującego wraz z żoną i świtą
apartament "Ildefonso" na pokładzie A. Pan Deegan, który został milionerem
dzięki szczęśliwym kontraktom budowlanym zawartym z miastem Boston, wracał
właśnie z Rzymu, gdzie otrzymał papieski tytuł rycerski za wspaniałomyślne
przyczynienie się do restauracji irlandzkiego opactwa Tullymara. Czerwień
ceglanego pyłu pozostała we włosach rycerza pomimo sześćdziesiątki na
karku, a piegowate dłonie nadal mówiły o tym, jak twarde są cegły. Sir
Corneliusowi towarzyszyła siwa niewiasta, która nie wzbudzała
zainteresowania w nikim poza małżonkiem, siódemką dzieci, jakąś piętnastką
wspieranych katolickich instytucji charytatywnych oraz co najmniej setką
ubogich krewnych.
Kapitan Orselli okazał Deeganom dokładnie tyle obojętności, ile sławny
malarz portrecista okazałby pozującemu mu mieszczańskiemu małżeństwu.
Natomiast Stephena Fermoyle'a, młodego, szczupłego księdza z otoczenia
Deegana - świeżo wyświęconego, jeśli sądzić po skromnym wyglądzie
- kapitan powitał tym szczególnym skłonem głowy, jakiego żaden katolik,
choćby był antyklerykałem, nie odmówi osobie duchownej.
Innych obecnych na mostku - attache Ambasady Włoskiej z przystojną żoną,
brytyjskiego bankiera ubiegającego się w imieniu Admiralicji o nową
pożyczkę w Nowym Jorku i chicagowskiego specjalisty od prawa kanonicznego,
który daremnie usiłował uzyskać w Rocie jakieś ustępstwo w sprawie
unieważnienia małżeństwa - kapitan Orselli powitał zwykłym ukłonem.
Następnie, po krótkim wykładzie na temat mechaniki niebios, zaczął
wskazywać gwiazdy, które od wieków są ludziom dobrze znane i służą im za
przewodników.
Zainteresowanie Orsellego, podobnie jak zainteresowanie wszystkich
marynarzy pływających po Atlantyku, skupiło się na północy.
- Zechciejcie, państwo, spojrzeć na Małą Niedźwiedzicę - powiedział
wskazując na wielki gwiazdozbiór, który błyszczał nad ich głowami niby
krystaliczny stos ofiarny. - Obraca się wokół Gwiazdy Polarnej, jakby
ktoś złapał Niedźwiedzicę za ogon i wprawiał w ruch wirowy. Na czubku jej
nosa widać Algola, ukochaną gwiazdę przewodników karawan. A ta złota
poświata między Małą a Wielką Niedźwiedzicą jest znana poetom jako Warkocz
Bereniki.
O tak, kobiece włosy zdobią nawet nieboskłon. Czy mam przypomnieć państwu
tę pełną uroku legendę?
Dla pasażerów zebranych na pogrążonym w mroku mostku wykwintny wskazujący
palec kapitana Orsellego, pachnąca broda i liryczny ton były równie
zdumiewające jak gwiazdy, ku którym kierował ich wzrok. Ten typ człowieka
był dla nich zupełną nowością. To, że kapitan dwudziestopięciotonowego
statku płynie pełną parą przez usiane minami wody
i jednocześnie znajduje czas, żeby perfumować brodę i wygłaszać pełne
poezji mowy o gwiazdach, było dla niektórych, na przykład dla Corneliusa
Deegana, czymś kompletnie zaskakującym. Na długo przed mianowaniem
kawalerem Orderu Świętego Sylwestra pan Deegan był filarem moralności.
Zwracając się teraz szeptem do żony, uderzył właśnie w nutę moralności.
- Nie podoba mi się to, Agnes. Dokoła pełno u-bootów tylko czyhających na
ofiarę, więc ten facet powinien bardziej przykładać się do swojej roboty.
Kapitan Orselli, świadom dezaprobaty Hiperborejczyka,
ale traktujący ją z pogardą, nadal prowadził swój statek z szybkością
dwudziestu węzłów i namaszczał pozostałych słuchaczy wonnym balsamem
swojego uroku. Przybrał postawę żeglarza-poety i grał dolce na swojej
lirze. Opowiadając historię Bereniki, chciał przekazać audytorium pewne
orędzie. Wszyscy teraz wiedzieli, że jest śmiałym dowódcą okrętu, a
szerokie bary wskazywały na siłę, która powinna być pociągająca dla
dojrzałej w pełni kobiety. Szwedzkoamerykański sopran z blond kokiem Psyche
wyczuwał to równie dobrze jak pozostali. I kapitan Orselli zdawał sobie z
tego sprawę. Chciał jednak, by diva wiedziała, że włosy koloru zboża
ekscytują go bardziej niż rubiny i jeśliby mógł radować się pierwszymi,
chętnie - gdyby zaszła taka potrzeba - rozstałby się z drugimi. A już
szczególnie w taką noc, kiedy niebo usiane jest gwiazdami.
- Berenika była egipską królową niezrównanej urody - zaczął. Wolałby
posługiwać się włoskim, ale mówił po angielsku, żeby pokazać w pełni swoją
lingwistyczną wirtuozerię. - Kiedy jej małżonek poprowadził niebezpieczną
wyprawę do Syrii, Berenika obcięła swoje złociste włosy - Orselli wykonał
nadgarstkiem gest, jakby ścinał sierpem zboże przy samej ziemi - i złożyła
je na ołtarzu RamonaRa. Czy w dzisiejszych czasach istnieją jeszcze takie
kobiety? - Potrząsając z odrobiną zasmucenia karbowaną brodą, kapitan
Orselli wskazał na gwiazdozbiór. - Aby nagrodzić to poświęcenie, bóg
rozpostarł warkocz Bereniki na niebie. I to uczyniło (właściwe słowo
wypadło mu z pamięci), że żeglarze i kochankowie widzą w wiosenne noce na
nieboskłonie splendor jej warkocza.
Odbiór opowieści można było uznać za ledwie zadowalający. Cornelius Deegan
burknął, że robi się chłodno, a amerykański słowik ciaśniej owinął boa
wokół szyi. Długie doświadczenie w gwiezdnych popisach sprawiało, że
kapitan Orselli oczekiwał cieplejszego poklasku. Właśnie miał zacząć
kolejny numer, poświęcony Andromedzie, kiedy jakiś baryton zapytał:
- Qual' e Lucifero?
Pytanie było ostre, zadane w odpowiednim momencie i z jakimś ukrytym celem.
Kapitan Orselli wyczuł, że został zaatakowany. Nie widział
w mroku osoby, która rzuciła pytanie, ale rozpoznał rzymski akcent -
kościelny, wyuczony. To musiał być głos młodego księdza z orszaku Deegana.
Kapitan postanowił zabawić się niewinnie kosztem gołowąsa w sutannie.
- Lucyfer? Upadły anioł? Czemuż to ksiądz pragnie go umiejscowić? -
Pytanie wzbudziło śmiech wśród słuchaczy.
- Czyżby obawiając się jego losu?
- Ja się obawiam, ty się obawiasz, my się obawiamy. - Głos w mroku brzmiał
dobrodusznie, komicznie. - Nie, kapitanie, zaciekawił mnie Lucyfer,
ponieważ podobnie jak swój imiennik wędruje pod rozmaitymi imionami.
Kapitanowi Orsellemu spodobał się zarówno humor, jak temat wystąpienia
młodego księdza. Sam po mistrzowsku posługiwał się biczem szyderstwa i nie
miał żalu jeśli i on był od czasu do czasu tym biczem smagnięty.
- Ma ksiądz całkowitą rację. Ta gwiazda była znana pod wieloma imionami...
Lucyfer, Phosphor, Hesperus. Ale to zawsze ta sama gwiazda. - Palec
kapitana wskazał zachodni horyzont. - I tam przebywa, ciemnoczerwony,
upadły, ale nadal pyszny.
Rubin na wskazującym palcu Orsellego przechwycił czerwony blask cygara,
dublując w ten sposób zabarwienie planety.
- Najdziwniejsze w tej historii jest to - ciągnął kapitan
- że jutro rano to samo ciało niebieskie wzniesie się nad morzem, jasne i
złote, pod imieniem Wenus. Czyż alchemia nocy nie jest czymś cudownym?
Na to pytanie, łączące w sobie retorykę i insynuację, nie żądał ani nie
oczekiwał odpowiedzi. Wpatrzone w gwiazdy towarzystwo zaczęło się
rozchodzić.
Kapitan krążył teatralnym krokiem wśród swoich gości. Starcie z młodym
księdzem pogłębiło jego ekshibicjonistyczny nastrój. Został nieoczekiwanie
zaatakowany i teraz maskował maleńką rankę toskańską przesadą w słowie i
geście. Pożegnalny ukłon w stronę Deeganów był szyderczym hołdem, a kiedy
zwrócił się do Stephena, mówił tonem mistrza szermierki, który gratuluje
nowicjuszowi szczęśliwego pchnięcia.
- Ma ksiądz giętki nadgarstek. Ta koniugacja „timeo", ja się obawiam, ty
się obawiasz, my się obawiamy, była
celnym ciosem. Ha! Ileż w tym prawdy! Pycha, ten kapitan pośród grzechów
głównych, zawsze gubi wielkich. "Ostatnia pośród ułomności szlachetnych
umysłów", jak powiada wasz Milton. Czy może cytuję niedokładnie? - Z
uroczystym wyrazem twarzy zwrócił się w stronę Deegana. - Musimy za wszelką
cenę strzec się tu pomyłek, jeśli chcemy uniknąć
zguby.
Kawaler orderu był tak szczerze i całkowicie zbity z tropu, że Orselli
uczuł pokusę, by posunąć się poza granicę zakreśloną przez grzeczność.
- Czy moglibyśmy, proszę księdza, przejść do mojej kabiny? Toskański honor
domaga się satysfakcji, a gwiazdy zapewniają nas, że jest jeszcze wcześnie.
Czy przyjaciele księdza nie będą mieli nic przeciwko temu?
Agnes Deegan poczuła fale ciepła promieniującego z karku jej męża. Dobrze
znany sygnał, że nadciąga zagrożenie. Oznaczał, że sir Corny zaciska
pokrytą plamami pięść i za chwilę wystrzeli nią zdradziecko w stronę
kształtnego, średniowiecznego kapitańskiego nosa.
- Proszę pójść z kapitanem, Stephen - powiedziała. - Cornelius i ja
jesteśmy już zmęczeni. Położymy się do łóżek. - Podniosła wzrok do nieba z
miną, jakby nigdy dotychczas go nie widziała. - Ach! Cóż to za piękny
wieczór na dyskusję.
Stephen zawahał się. Nie pozostał nieczuły na pochlebstwo zawarte w
zaproszeniu i miał wielką ochotę wziąć się za bary z tym aroganckim
dandysem. Ale zlekceważenie Deeganów byłoby czymś niewybaczalnym. Młody
ksiądz stanął przed koniecznością wyboru: albo ulegnie urokowi tego
światowego, fascynującego człowieka, albo okaże głębszą lojalność Corny'emu
i Agnes Deeganom. Mimo wielkiej chęci zawarcia bliższej znajomości z
Orsellirn, Stephen opowiedział się po stronie lojalności.
- Przykro mi, kapitanie, ale starłby się pan dzisiaj z bardzo sennym
przeciwnikiem. Nie mogę ryzykować, że zostanę poszatkowany na paski, i to
we śnie. Czy moglibyśmy odłożyć to na kiedy indziej?
Orselli dostrzegł kącikiem oka, że brytyjski bankier zaczął już zalecać się
do Erny Thirklind. Zagrożenie brytyjskie przeważyło nad faktem, że
dwukrotnie spotkał się z odprawą
ze strony niezależnie myślącego młodego księdza. Uniósł haftowaną złotem
czapkę.
- Jestem zawsze do dyspozycji księdza. Proszę jednak pamiętać, że rejs nie
potrwa długo. Mamy zaledwie tydzień, by podjąć walkę o duszę przeciwnika. -
Ukazał Deeganom swoje piękne zęby. - A domani.
- A domani - odpowiedział Stephen zastanawiając się po drodze do
apartamentu Deegana na pokładzie A, gdzie i kiedy spotkał już takiego
zdecydowanego na wszystko i urzekającego łotra?
Apartament Deegana stanowił barokową odmianę luksusu, jakiego Amerykanie
oczekiwali na włoskim transatlantyku w drugiej dekadzie naszego stulecia.
Był pokryty gobelinami, kapał od złoceń i pasował jak najbardziej do
nastroju nowo upieczonego kawalera Orderu Świętego Sylwestra, kiedy rycerz
ów zasiadł w rokokowym fotelu, postawił stopy (wielkie stopy, które wspięły
się na mnóstwo drabin, dźwigając mnóstwo murarskich szaflików z zaprawą) na
krągłym taboreciku i wyrzucił z serca całą urazę, jaką żywił do kapitana
Orsellego.
- Stephen, ten facet działa mi na nerwy - oświadczył. - Te bokobrody, te
perfumy, którymi je spryskuje, i te bzdury o gwiazdach. Już to by
wystarczyło. - Corny był tak wzburzony, że miało się wrażenie, jakby
ceglany pył opadał z jego włosów. - Ale już całkiem nie mogę znieść tego,
że mężczyzna nosi pierścień na palcu wskazującym.
Stephen Fermoyle jął zastanawiać się nad jakże zrozumiałym stanem ducha
swojego starszego przyjaciela. Ile sir Cornelius potrafi znieść - lub
pojąć? Minione czterdzieści osiem godzin wystawiło jego system wartości na
ciężką próbę. Ale także cierpliwość Stephena była już na wyczerpaniu.
Jednak lojalnie dźwignął brzemię.
- Noszenie pierścienia na palcu wskazującym to stary włoski zwyczaj,
Corny. Od czasów Wawrzyńca Wspaniałego każdy włoski szlachcic nosi
pierścień. To bardzo stara tradycja.
- Tego nie wiedziałem - przyznał Deegan rozpaczliwie szukając słów w swoim
uproszczonym słowniku. - Ale i tak nie podoba mi się ten facet. Za bardzo
zadziera nosa... działa na mnie jak płachta na byka.
- Wiem, co masz na myśli. - Młody ksiądz starał się
być dyplomatą. Doskonale wiedział, co Cornelius Deegan ma na myśli, ale był
tu gościem i nie miał ochoty wdawać się w słowne utarczki.
- Byłem z ciebie dumny, Stephen, kiedy dałeś mu
prztyczka w nos tym powrotem Lucyfera. - Twarz Corneliusa Deegana
rozjaśniła się w uśmiechu zadowolenia. - Kardynał usłyszy o tym ode mnie
osobiście, kiedy złożę mu uszanowanie w Bostonie.
- Proszę, Cornelius, nie rób tego - zaczął błagać Stephen. - Obiecaj, że
nie powiesz o tym nikomu, a już szczególnie kardynałowi.
- A to dlaczego? - Deeganowi wrócił natychmiast poprzedni nastrój.
- Rzecz w tym, Corny, że trochę wstydzę się tego, co zaszło na mostku.
- Wstydzisz się? Ośmieszyłeś całe to włoskie przedstawienie i zmusiłeś go
do tego, by spojrzał na ciebie z szacunkiem należnym księdzu. Czego tu się
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • frania1320.xlx.pl
  • Tematy